Prolog (część 1)

„Kiedyś Królestwo Lauverie niosło pokój i radość… Za panowania Ludwika II Hevington magia była częścią życia każdej żywej istoty. Ludzie żyli z nią w harmonii. Wszystkie królestwa szanowały siebie nawzajem. A królowie polowali, pili i ucztowali ze sobą, przy wspólnym stole… Jednak dziesięć lat temu w tajemniczych okolicznościach król Lauverie zmarł w swoim łożu. Na tronie zasiadł jego jedyny syn, Henryk III Hevington. Od tamtego momentu, wszystko się zmieniło… Magia stała się zakazana… Wszystkie źródła o magii niszczono… Uprawianie magii karano śmiercią. Za sprzeciwianie się królowi… tym samym. Kat miał ręce pełne roboty. Lauverie utraciło swoją dawną pozycję. Inne królestwa odwróciły się od Królestwa Piękna. Toussaint, Nosdam, Samande, Rimmer, Velen, Noak, Drum stały się nowymi celami krwawego i mściwego króla Hevintona, który jako jedyny z swojego rodu, gorąco pragnął wojen. Rozpoczął on okres krwi i wina.” ~ Pamiętnik dwornego uczonego, Corazon’a. (Skazany na ścięcie za herezję)

Kolejny dzień burze piaskowe nawiedzały spokojne ziemie Królestwa Samande. Ludzie zazwyczaj się nie zapuszczali na te pustynne tereny z powodu braku możliwości zdobycia wody oraz pożywienia. Jeszcze kilka lat temu można było napotkać karawany, obozy koczowników oraz Domy Życia. Na obrzeżach państwa budowano potężne miasta, zamieszkiwane przez ludzi o ciemniej karnacji i czarnych włosach. Na głowach nosili turbany, a ich szaty różniły się od ubrań innych królestw fasonem i barwami. Zazwyczaj podróżowali na wielbłądach. Wojowie mogli przetrwać kilka dni bez wody i pożywienia, jednak ich wyposażenie było gorsze od odzianych w zwykłe zbroje, zwykłych rycerzy. Królestwo pustyni zostało podbite jako pierwsze. Większość polis zostało zrównane z ziemią, lecz większe spośród miast zostały oszczędzone. Od tamtego czasu mieszkali w nich wybrani przez króla magnaci. Mieli zarządzać tymi ziemiami wedle swojego życzenia. Wiele mieszkańców chciało uciec na morze, ale znaczna większość ginęła z rąk strażników albo na pustyniach… Wkrótce stały się one masowymi mogiłami.

Pomimo wszelkich ostrzeżeń, znajdowało się kilku śmiałków. Postanowili przeprawić się przez morze piasku. Pustynią Chamis, łączącą się z pustynią Saba, gnały trzy konie. Rumaków dosiadały zakapturzone postacie. Na czele jechał mężczyzna ubrany w tradycyjne szaty podróżnicze Królestwa Samande - czarny materiał owinięty dookoła ciała. Były widoczne jedynie jego brązowe oczy. Przy lewym boku miał przypięty jednoręczny miecz, pozbawionego jakichkolwiek ozdób. Dla większości rycerzy byłoby to nie do pomyślenia. Za nim jechały dwie niewielkie osoby, była to dwójka chłopców. Jeden na oko miał może osiem lat, drugi niecałe cztery. Ich rumak był potężnym karym ogierem, jednak pomimo swojego groźnego wyglądu, był wyjątkowo spokojny i posłuszny. Na samym końcu jechała bułana klacz, która dosiadała kobieta trzymająca zawiniątko. Spod jej kaptura wystawały rude, falowane kosmyki włosów. Jechali przez kilka dni, aż w końcu dotarli do malutkiej oazy, stał tam zrobiony z gliny, niewielki dom. Na początku ciemnoskóry nie był chętny do postoju, podejrzewał, że zamieszkiwał tam jakiś niewielki oddział rycerzy. Dom jednak okazał się opuszczony. Na szczęście była tam skromna stajnia, która z trudem pomieściła trzy konie, ale lepsze to niż zostawienie ich na zewnątrz na noc z ryzykiem zaginięcia ich. Zaprowadził kobietę i zmęczone dzieci do środka. Budynek był pusty. Nie było w nim nic poza miejscami przeznaczone do rozłożenia skór i innych materiałów, służących za łóżko.
- Pójdę po coś do jedzenia i przyniosę wodę. Może uzbieram jakieś suche gałązki – oznajmił spokojnie mężczyzna. W jego słowach było słychać charakterystyczny, ciężki akcent dla mieszkańca Samande.
- Dziękuję – odpowiedziała przyjaznym głosem rudowłosa.
Nic nie odpowiadając, były rycerz wyszedł z budynku i ruszył przed siebie. Fatima, bo tak nazywała się owa kobieta, zaczęła zdejmować z siebie brązowy, brudny od kurzu i piasku prowizoryczny płaszcz. Pod tym kawałkiem materiału, miała luźną białą koszulę, która idealnie pokazywała jej kobiece kształty. W przeciwieństwie do większość dam, nosiła spodnie oraz obuwie na podbiciu. Jej rude, lekko falowane włosy były związane w koronkę, a niektóre kosmyki spadały na jej piegowatą twarz. Spojrzała swoimi ciemnozielonymi oczami na jedyne wyjście z jedno pokojowego budynku. Czuła się nieswojo na myśli, że ma spać pod jednym dachem z niemal obcym mężczyzną. Chłopiec o brązowych włosach przyczołgał się do Fatimy. Za nim podążył mniejszy chłopczyk. Byli przemęczeni i głodni. W dodatku roczne dziecko, które było zawinięte w ciepłe płótna, zaczęło się domagać posiłku. Kobieta usiadła na zimniej podłodze i rozpięła swoją koszulkę. Błękitne oczy niemowlęcia obserwowały każdy jej ruch. Przybliżyła dziecko do swojej piersi, by mogło spokojnie najeść się po czterodniowej, męczącej podróży. Szczęście w nieszczęściu, rudowłosa tydzień temu straciła swoje dziecko, ale dzięki temu jest w stanie nakarmić niemowlę. Nagle do budynku wszedł ciemnoskóry. Trzymał w rękach dwa zające, jakieś drobne owoce oraz suche gałęzie.
- Mam złe wieści – oznajmił Abdul, wchodząc do domu. – Najwcześniej jutro rano a najpóźniej jutro nocą, pojawi się burza piaskowa na tych terenach. – dodał zaniepokojony a nawet i trochę przestraszony.
- Rozumiem, że mam panu pomóc. – spojrzała na niego spokojnie rudowłosa.
- Nie zmuszam, ale przydałaby mi się twoja pomoc. Wolę napoić konie i nakarmić je do syta zanim nadejdzie ta cholerna burza. Mogę na ciebie liczyć? – zapytał, odwracając wzrok od karmiącej kobiety. Nie był przyzwyczajony do takich widoków. Po raz ostatni kiedy widział z bliska półnagą kobietę, było podczas wojny między Samande a Lauverie. To była jego żona, którą zabili i zgwałcili żołnierze króla Hevingtona.
- Oczywiście, a co pan będzie robić? – zapytała się z ciekawości Fatima.
- Zdobędę nieco więcej jedzenia, oraz, co najważniejsze, wody – odpowiedział Abdul i opuścił budynek. Czekał na kobietę na zewnątrz, rozmyślając o wielu rzeczach, w tym o możliwości napotkania się patroli... Bał się spotkania z rycerzami króla, wiedział, że zginą przy pierwszym lepszym starciu. W dodatku zastanawiał się, czy nie uraził jej mówiąc do niej na „ty”, w końcu jest przyzwyczajony do takiego stylu wypowiedzi. W byłym Królestwe Samande wszyscy równi sobie mówili do siebie w ten sposób. Jedynie okazywano szacunek osobom o wyższym stanowisku zwracając się do nich tytułami. Po kilku minutach podeszła do niego rudowłosa.
- Gdzie jest wodopój? – spojrzała pytająco na ciemnoskórego.
- Bardzo blisko, idź przed siebie – odparł i odwrócił się do nieznajomej - Właściwie… Jak masz na imię? – dodał trochę niepewnie.
- Fatima – odpowiedziała. – A pan?
- Abdul, i proszę żebyś zwracała się do mnie w drugiej osobie, nie jestem przyzwyczajony do formy „pan” – posłał w jej stronę miły uśmiech i poszedł przed siebie. Kobieta powolnym krokiem skierowała się w stronę stajni. Bułana klacz na widok swojego właściciela cicho, ale radośnie zarżała. Stała w mniejszym boksie obok dwóch ogierów. Jeden z nich był bardziej niespokojny w towarzystwie samicy, co budziło strach u Diany. Rudowłosej kobiecie udało się uspokoić konie. Założyła im uzdy i wyprowadziła z boksu. Pomimo swojej kobiecej sylwetki, miała wiele sił w swoich ramionach, co udowodniła utrzymując naraz trzy konie, z których jeden chciał się wyszarpnąć a drugi również chciał to zrobić, tyle że w przeciwną stronę. Jedynie karosz stał niewzruszony i grzecznie podążał za Fatimą. Można było odnieść wrażenie, że patrzył z góry na tamtą niepoważną dwójkę i przewracał oczami na widok ich zachowania. Dosiadła swojego rumaka i prowadziła przy okazji trzymając wodze od uzdy tamtych dwóch wierzchowców. Nie minęło zbyt wiele czasu zanim dojechali do stawu. Zwierzęta zaczęły łapczywie pić wodę a potem skubać trawę. Słońce powoli zachodziło. Kobieta, nie chcąc dłużej zostawiać trójkę dzieci samych, pojechała galopem do domu. Kary ogier biegł dobrowolnie za nimi, jednak gniadosza musiała prowadzić. Gdy tylko dojechała odstawiła konie do stajni i weszła do domu. Zobaczyła jak białowłosy chłopiec trzymał w ramionach niemowlę.
- Bezimienno - zaczął brązowowłosy. Tak ona się przedstawiła trójce rodzeństwu. - Thurban bardzo głośno płakał jakiś czas temu, ale niedawno zasnął. Chyba jest głodny - wyjaśnił spokojnie Parys, spoglądając na śpiące, blade dziecko.
- Venomy, daj mi swojego braciszka - poprosiła łagodnie Fatima. Białowłosy delikatnie przekazał zawiniątko kobiecie. Od razu zrozumiała, że musi zmienić mu bieliznę i go wykąpać… Poczuła dosyć nieprzyjemny zapach. Ignorując to, że powoli robiło się ciemno, wzięła nadal śpiącego Thurban’a i kawałek materiału, który przygotowała dla niego wedle życzenia jednej z jej koleżanek, oraz sztylet, na wszelki wypadek, gdyby spotkała jakieś niebezpieczeństwo po drodze. Ostrożności nigdy nie za wiele. Odprowadziła konie do stajni i pojechała znowu nad staw. Szybko przemyła dziecko i przewinęła w czysty materiał. Pośpiesznie opłukała również oderwany fragment swojego płaszczu, w którym był zawinięty przez większość podróży. Zobaczyła jak brud spływa z płótna, zabarwiając wodę na ciemny kolor. Nagle usłyszała za sobą kroki. Chwyciła swój sztylet i gwałtownie się odwróciła. Na szczęście, był to nikt inny jak jej towarzysz, Abdul.
- Wracajmy. Burza piaskowa postanowiła nieco szybciej przyjść - westchnął cicho i poszedł przodem w stronę domu. Dłużej nie zwlekając, kobieta podniosła się i podążyła za mężczyzną. Przez chwilę szli w ciszy, jednak ciekawość na temat rudej kobiety nie dawała spokoju mieszkańcowi Samandy. – Jeśli mogę się zapytać, skąd pochodzisz? – zapytał zaciekawiony.
- Nie pamiętam… - spuściła głowę i mocniej przytuliła do siebie dziecko.
- To twoje dzieci? – zadał kolejne pytanie.
- Też nie wiem, ale zaopiekowałam się nimi. Nie mogłam ich zostawić – wyjaśniła, po czym przyspieszyła kroku. Chciała dać znać mężczyźnie, że nie ma zadawać już więcej pytań. Potem, gdy on chciał się więcej dowiedzieć o swojej towarzyszce, ona szukała wymówek, by unikać rozmowy. Przez resztę nocy siedzieli w chatce, rozmawiając o dalszej podróży oraz o ostatnich wydarzeniach w królestwie Lauverie. Gdy usłyszała, że Król Hevington planuje atak na Dzikie Ziemie, przeszedł przez nią nieprzyjemny dreszcz. Zaczęła się wypytywać o to tajemnicze miejsce. Mężczyzna niechętnie odpowiadał, ponieważ sam posiadał niewielką wiedzę na ten temat. Wiedział jedynie, że tak zrodziła się magia, tam było największe źródło magii, tam żyją najpotężniejsze istoty, to tam gdzie ludzie na własną rękę nie trafią. Parys z uwagą przysłuchiwał się ich rozmowie. Pomimo swojego dziecięcego wieku, interesował się już światem i ochoczo się uczył. Zadawał dużo pytań i pragnął spróbować wszystkiego oraz zrozumieć świat, który go otacza.
- Ciekawski jesteś, co? – zaśmiał się mężczyzna i rozczochrał falowane włosy chłopca.
- Jest coś w tym złego? – uniósł jedną brew, zdziwiony.
- Nie, dopóki nie spotkasz rycerzy króla Hevington’a – westchnął cicho Abdul i dorzucił dwie gałązki do ogniska, by podtrzymać ogień, na którym chciał upiec zająca. Oczywiście pozbył się skóry i wnętrzności zwierzęcia, ale zrobił to poza chatką. Nie chciał, by dzieci w tak młodym wieku widziały krew. Z ust Venomy’ego ciekła ślina, a jego jasnozielone oczy były wlepione w gotujące się mięso. Gdy tylko stało się gotowe do spożycia, dwójka chłopców rzuciła się na pachnącego zająca i zaczęli łapczywie jeść. Do końca następnego dnia odpoczywali, śpiąc albo przynajmniej leżąc.
Burza piaskowa odeszła się z tych terenów bardziej na południe. Dzięki temu mogli wyjść z ciasnej i małej chatki i wyruszyć w dalszą podróż. Przed wyjazdem napoili i nakarmili jeszcze raz konie, by miały więcej energii podczas wyprawy. Kiedy byli wszyscy gotowi do wyjazdu, dosiedli swoje rumaki, jednak… zwierzęta były bardzo niespokojne. Nawet sam kary ogier przebierał przednimi kończynami i rżał cicho. Fatima, zaniepokojona zachowaniem wierzchowców, zaproponowała, by jak najszybciej zaczęli dalszą podróż. Miała rację. Kiedy tylko odjechali na większą odległość, usłyszała rżenie koni. Odwróciła się i zobaczyła kilku żołnierzy z herbem lwa, byli to ludzie Hevington’a.
- Cholera… ktoś mnie wydał. Musimy uciekać, i to jak najszybciej - powiedział przerażony Abdul. Ścisnął swojego rumaka łydkami przez to z miejsca ruszył żywym galopem. Karosz od razu ruszył za nim. Na samym końcu biegła Diana, bułana klacz. Liczyli na to, że nie spotkają malutkich oddziałów rycerzy… Co prawda rudowłosa miała doświadczenie w boju, jednak nie na tyle, by pokonać tak wielu dobrze wyszkolonych wrogów. Przynajmniej taką zgrywała. Kiedy uznali, że są już na bezpiecznej odległości, zwolnili, by nie zamęczyć koni. Ku ich zaskoczeniu, niedaleko pojawiła się kolejna zieleń. Jednak tym razem okazało się, że to była Wielka Rzeka, Nil. Pomimo że podróż wzdłuż rzeko była bardzo ryzykowna, postanowili spróbować trochę szczęścia i pojechać nią. Mieli ciągły dostęp do wody, ale nie byli tam sami. Te wody zamieszkiwał bardzo niebezpieczny gatunek z królestwa zwierząt, krokodyle. Zanim dopuścili konie do wodopoju, mieszkaniec Samandy sprawdzał czy gdzieś w okolicy nie czają się te drapieżne potwory. Niestety, ich szczęście się wyczerpało. Pewnej nocy, kiedy postanowili odpocząć, ich konie usłyszały ciche rżenie. Mężczyzna ukucnął i dotknął dłonią ziemi. Wyczuł delikatne drganie podłoża. Otworzył szeroko oczy ze strachu. Nie zwlekając już dłużej, ciemnoskóry rozkazał kobiecie i dzieciom natychmiast wskoczyć na konie i odjechać. Nic nie tłumaczył, powiedział tylko, że mają jechać przed siebie, wzdłuż rzeki oraz zbaczać z drogi. Podziękował za podróż i klepnął czarnego konia w zad, by pobiegł przed siebie. Kilka minut później zjawili się wojowie oddani królowi.
- Gdzie jest ta kobieta i te dzieci? - zapytali się wprost.
- Ach, ja nie wiem. Jestem jedynie samotnym podróżnikiem - odarł spokojnym głosem. Starał się ze wszystkich sił ukryć lęk.
- Jasne, a my jesteśmy krokodylami - warknął mężczyzna z włócznią. - Gdzie oni są?! - dodał donośnym głosem.
- Panowie, może to był miraż? - powiedział troskliwym tonem Abdul.
- Tak tak, i te ślady kopyt też są mirażem? - wskazał jeden z nich na ślad zostawiony po dwóch galopujących koniach. Mężczyzna już wiedział, że nie wyjdzie z tego cało. Kupował czas tamtej czwórce, by mogli uciec jak najdalej od zagrożenia. Dobrze wiedział, że z każdym słowem się pogrążał i jego szanse na przeżycie spadły drastycznie, jednak nie miał już po co żyć. Jego ojczyzna została podbita, jego rodzina była martwa, i z najlepszego oddziału wojowników, stał się zwykłym mieszkańcem (jednak nie traktowano ich lepiej od psów), który pomaga innym w przemierzeniu pustyń. A co lepsze, zazwyczaj źle go traktowano, więc jak przyłapywały ich jakiś oddział rycerzy, wydawał uciekinierów w ich ręce. Jednak tym razem nie zrobił tego. Od tak dawna nie spotkał się z takimi miłymi kompanami. Zobaczył w oczach tych trójki dzieci coś niesamowitego, coś co obudziło w nim odwagę i chęć walki o ojczyznę, która została krwawo przejęta przez bezczelnego i brutalnego króla Lauverie.
- Kto wie, może ktoś tutaj był przede mną? – wzruszył ramionami i spojrzał w stronę, w którą pojechali jego nowi znajomi.
- Albo zaczniesz gadać, albo rzucimy twoje nędzne ciało psom, brudasie – warknął odziany w ciężką zbroję mężczyzna. Brudas… Tak właśnie biali nazywali ludzi o ciemniejszej karnacji. Dla nich wszyscy byli tacy sami. Tacy jak Abdul, z dobrym, walecznym i sprawiedliwym sercem byli wrzucani do jednego worka z bandytami, którzy plądrowali wszystko co się tylko dało.
- A nie, chwilka, wydaje mi się, że kiedy przyjechałem tutaj, odjechały dwa konie… Nie zobaczyłem dokładnie sylwetek jeźdźców, ale byłem pewien, że widziałem konie! – klasnął w dłonie Abdul i posłał w ich stronę serdeczny uśmiech.
- Gadajże, gdzie pojechali?! – wrzasnął na niego rycerz z łukiem na plecach. On będzie największym zagrożeniem, pomyślał mieszkaniec pustyni. Było ich pięciu… Jeden z włócznią, drugi z łukiem, trzeci nosił lekka zbroję, która przyspieszała gonitwę, ponieważ nie obciążała ani jeźdźca ani konia, a dwóch nosiło miecze. Szukał sposobu, by uciec, przy czym odciągnąć rycerzy na pustynię, gdzie nawet sami mieszkańcy Samandy potrafią się zgubić. Kątem oka zauważył ruch w wodzie. Był to krokodyl, który płynął w stronę jego pijącego konia. Gwizdnął, przez co w ostatniej chwili rumak podniósł głowę i pobiegł w stronę swojego pana. Jednak tuż przed nim, zakręcił, tak by jego właściciel mógł chwycić się siodła by potem podciągnąć się. Owszem manewr się udał, ale już zniecierpliwieni i bardzo zdenerwowani rycerze, nie chcieli puścić płazem bezczelnego Samandeńczyka. Pojechali za nim. Los uśmiechnął się do ciemnoskórego. Wierzchowce jego nieprzyjaciela były już wykończone gonitwą, przez co nie nadążały za tempem jakie narzucał jego własny koń. Doskonale wiedział dokąd jedzie, w przeciwieństwie do tych, co go próbowali zabić. Jechał prosto do dawnej fortecy Królestwa Samande. Planował zsiąść wtedy z konia i posłać go w stronę rudowłosej, by zmylić rycerzy, którzy będą ślepo jechać za śladami kopyt. Na całe szczęście cześć tej fortecy jeszcze stała, jednak większość to były ruiny. Gdy tylko dojechał na miejsce, zeskoczył z konia i rozsiodłał go. Zostawił jedynie uzdę razem z związanymi wodzami, by nie plątały się między kończynami wierzchowca.
- Biegnij w stronę Diany – szepnął mu do ucha. Nie było to trudne zadanie. Doskonale wiedział, że klacz miała w tym czasie ruję, czyli przyciągałaby ogiery swoim zapachem. – Biegnij tak długo póki ich nie spotkasz – dodał i pocałował delikatne chrapy swojego ulubieńca. Był świadom, że to jego ostatni raz kiedy zobaczy swojego konia. Samo zwierzę wyczuwało, że już nigdy więcej nie spotka swojego pana, jednak w jego głosie wyczuł zaufanie i nawet nutkę radości. Zarżał cicho i ruszył cwałem przed siebie. Abdul najpierw schował siodło i zabrał swoją broń ze sobą. Był to łuk oraz dwa miecze, jeden był krótszy, który służył bardziej do rzucania niż do bezpośredniego starcia. Czekał w ukryciu, schowany w cieniu za grubą ścianą twierdzy, dopóki nie pojawił się zwiadowca. Naciągnął cięciwę i wypuścił strzałę, która trafił wroga idealnie w skroń. Mężczyzna zsunął się z galopującego konia. Za nim jechał łucznik, który już przygotowywał się do ataku. Był jednak za wolny. Zanim zdążył wyciągnąć strzałę i nałożyć ją na cięciwę, Abdul już wypuszczał kolejną. Ta jednak nie trafiła śmiertelnie w głowę, między oczy łucznika. Jedynie w gardło, przez co z jego ust wydobywał się jedynie bulgot. Przez chwilę próbował utrzymać równowagę na swoim wierzchowcu, ale przestraszony koń zrzucił go ze swojego grzbietu. Chwycił już kolejną strzałę i wystrzelił w stronę jednego z ciężko uzbrojonych rycerzy. Jednak nie trafił. Strzała upadła obok nikogo przy tym nie raniąc. Była to ostatnia strzała Abdula. Przynajmniej pozbył się dwóch najgroźniejszych przeciwników. Na pustyniach Samande nie liczyła się jakość zbroi rycerzy, ale jakość wierzchowców. Nie liczyła się zbroja czy różnorodność zbroi, ale prędkość konia. Wojownicy z Ziem Samande wsławili się w wiele gonitw. Osiągali wyjątkowe prędkości na długich dystansach. W przeciwieństwie do rycerzy z północy i ze zachodu nie przywiązywali zbytnio uwagi do jakości swojej zbroi i ozdób na broni. Liczyła się dla nich jedynie prędkość dopadnięcia wrogów. Walka na pustyni rządziła się swoimi prawami. Łucznik i zwiadowca byli o wiele szybsi od ich trzech kompanów dzięki lekkiej zbroi. Oni mogli stać się zagrożeniem dla Fatimy i trójki rodzeństwa.
Wrogowie widząc zagrożenie, zeskoczyli ze swoich rumaków i pognali w stronę ruin. W starciu z trzema rycerzami opancerzonych w metalowe zbroje wojownicy Samande nie mieli szans. Mieli większą siłę ataku, a poza tym trudniej było ich zranić. Co więcej od zawsze byli trenowali w walce wręcz, nie to co Abdul, który walczył na odległość. Potrafił posługiwać się mieczami, jednak nie na tyle dobrze, by pokonać doświadczonych szermierzy. Gdy tylko zjawili się wewnątrz pozostałości po budynku, ciemnoskóry skoczył na jednego z nich, zatapiając krótsze ostrze w jego gardle. Upadł martwy na ziemię. Zabił jednego z rycerzy, noszącego przy sobie miecz. Nie zdążył zareagować, a już z obu stron nacierali go wrogowie. Odskoczył, jednak nie na tyle szybko, by uniknąć ataku włócznią. Zraniła go w nogę, a dokładniej w łydkę. Z ust mężczyzny wydobyło się ciche syczenie z bólu. Po raz kolejny rzucił się na dwóch nieprzyjaciół, jednak oni bez problemu odparli jego atak. On został poważnie zraniony w ramię, udo oraz prawy bok. Wiedział, że czeka go śmierć. Jak nie teraz, to zostanie skazany na powieszenie albo spalenie.
Kary ogier biegł na przodzie, jednak co chwilę zwalniał, by klacz mogła nadążyć za jego tempem. Był większy od niej i silniejszy. Poruszał się szybciej oraz z większą gracją. Kiedy galopowali przed siebie usłyszeli rżenie konia. Spojrzeli w stronę odgłosu. Okazało się, że to był ogier Abdula. Fatima natychmiastowo zatrzymała Dianę i ruchem ręki kazała, by gniadosz podszedł do niej. Nie miał na sobie siodła, co oznaczało tylko jedno. Abdul nie żyje i przed śmiercią wypuścił swojego konia. Jednak to nie wszystko. Skoro koń pobiegł w ich stronę a do więcej, pogoda była bezwietrzna, czyli ślady kopyt jeszcze były widoczne. Istniało prawdopodobieństwo, że pojadą za zwierzęciem. Rudowłosa chwyciła wodze obcego rumaka i ścisnęła łydkami swoją klacz, by ruszyła z miejsca żywym galopem. Liczyła, że niedługo dojedzie do portu, gdzie będzie mogła przepłynąć do Ziem Rimmer.

2 komentarze:

Rozdział 1 (część 1)

~ Cavendish Calrence Hevington         Nad królestwem Lauverie pojawiło się piękne słońce wraz z błękitnym, bezchmurnym niebem. Była to...